Peregrynacje redaktora Ciszka po Chinach Ludowych

Cześć! Z tej strony redaktor Ciszek, gościnnie na blogu i gościnnie w Harbinie. Moi harbińscy gospodarze poprosili mnie, bym dołożył swoją cegiełkę do dokumentacji ich pobytu w Chinach. Zgodziłem się z przyjemnością.

Zacznijmy od początku!

Mój pierwszy kontakt z Chinami – nie licząc oczywiście przesiadki na lotnisku w Szanghaju – miał miejsce na harbińskim lotnisku. Był on lekki i przyjemny, ale czy mógłby być innym, skoro moi gospodarze odebrali mnie swoim nowym wozem, prosto spod igły z lokalnej fabryki.

Po zaparkowaniu auta udaliśmy się do posiadłości, w której mieszkają wszyscy lokalni Europejczycy, zwani też przez tubylców mejgłożenami*. Chińczycy wiedzą, że w Europie są zamki i kolejki linowe, dlatego, by mejgłożeni za bardzo nie tęsknili za domem, umieścili ich w warunkach możliwie najbardziej przypominających Europę.

Ale to nie koniec! Wiedząc z książek, że Europejczycy ubierają swoje zwierzęta domowe w buty, Chińczycy chętnie przejmują nasze zwyczaje. Europejczyk czuje się więc jakby nigdzie nie wyjeżdżał.

Jak gdyby tego było mało, w Chinach jest bardzo wiele instrukcji dla mejgłożenów, by nie czuli się zagubieni w mimo wszystko obcym dla nich kraju. Na zdjęciu poniżej na przykład widnieje nakaz robienia dobrych notatek i przywłaszczania sobie czyichś rzeczy osobistych.

Postanowiłem potraktować powyższą dalekowschodnią mądrość na poważnie. Zapisałem się więc do szkoły i przywłaszczyłem sobie czyjąś czapkę.

A do jakiej szkoły się zapisałem? To chyba oczywiste, do tej najbardziej popularnej!

Szybko przyswoiłem sobie zasady marksizmu i stałem się ekspertem w tej dziedzinie, co przyniosło mi wielką sławę w całych Chinach. Moja sława dotarła do producenta znanej whiskey Suntory, który postanowił uczynić mnie gwiazdą swojej następnej kampanii reklamowej. Akurat w tej reklamówce gram mejgłożeńskiego skejta, który poleca Chińczykowi mocny trunek.

Kampania reklamowa okazała się wielkim sukcesem. Teraz spędzam czas w luksusowym hotelu w Pekinie, gdzie przygotowuję się do kolejnych zdjęć, a w wolnych chwilach wypatruję znudzonych żon pochłoniętych pracą fotografów.


Okej, może nie wszystko powyżej jest zgodne z rzeczywistością. Europejczycy nie mieszkają w zamkach, mejgłożeni to – przynajmniej z nazwy – Amerykanie, czapkę dostałem w prezencie od fantastycznych studentów polonistyki, którzy byli bardzo pomocni przy okazji załatwiania transportu, a samochód na zdjęciu moi gospodarze kupili używany…

Jestem w Chinach prawie półtora tygodnia, ale czuję, że gdybym miał opisać całość swoich wrażeń, nabytych doświadczeń i zwykłych odmienności między Chinami a tzw. Zachodem, musiałbym założyć własnego bloga.

Zaskakuje przede wszystkim, jak bardzo nasze stereotypowe wyobrażenia o Chinach nie są zgodne z rzeczywistością. Przykładowo, może w Pekinie jest gdzieś smog, ale póki co powietrze wydaje mi się czystszym niż w Warszawie. W maskach prawie nikt nie biega. Może to dlatego:

Widzę też ogromną dbałość o przestrzeń publiczną. Harbin ustępuje tu Pekinowi, ale wydaje mi się, że jest to kwestia czasu. Dla obu miast wspólnym jest natomiast to, że ich mieszkańcy umieją z tej przestrzeni korzystać, o czym czytelnicy tego bloga już wiedzą z innych wpisów. Mimo wszystko, było dla mnie sporym zaskoczeniem, jak łatwo jest przypadkiem napotkać w parku szkołę tańca albo ćwiczących tai-chi, czy to w grupie, czy pojedynczo. Jeśli Polacy mogą się czegoś od Chińczyków nauczyć, to moim zdaniem właśnie tego.

Piszę te słowa w pekińskiej świątyni słońca, zajadając się kurczakiem z orzechami i popijając kolejne píjiǔ**. Opanowałem już metro, przespacerowałem prawie sto tysięcy kroków, lecz wiem że zobaczę zaledwie ułamek tego, co to miasto ma do zaoferowania. A przecież trzeba będzie jeszcze kiedyś wybrać się na południe…

谢谢,

Maciek Ciszek

* Měiguórén – Amerykanin
** Píjiǔ– piwo