„Sny i kamienie”

Nasze nowe miasto spotkaliśmy w literaturze, pojawiło się na kartach Małgorzaty Tulli. To najdalszy przyczółek polskiego wyjeżdżania (uciekania), jaki można dosięgnąć wyobraźnią z perspektywy Warszawy. Za oknami słońce, od 2 dni robią się kałuże, które bardzo nas cieszą. Jesteśmy ostatnią rodziną w czapkach. Wzmacniamy mit o zimowym Harbinie, prezentując rzekę, znaną w Europie jako Sungari, a w Chinach jako (pinyin:) Sōnghūa Jiāng, czyli rzeka w kolorze kwiatów sosny.

„Niektóry z mieszkańców tego miasta [Warszawy], mając dość jego ciasnych granic, postarali się zginąć w płomieniach lub w śniegach. Inni, równie udręczeni, uznali, że żyć w nim to obowiązek i że śmierć jest rodzajem dymisji. (…)

Niektórzy z mieszkańców tego miasta pożądali przestrzeni tak mocno, że z miejsca je porzucali na zawsze. Wsysała ich pustka bezkresnych pól, które aby istnieć, potrzebowały torów kolei żelaznej, rozrastających się rok za rokiem, stacja za stacją, aż do samego końca, gdzie okazuje się, że nie ma drogi powrotnej. Zaczynali błądzić po Petersburgu, wielkim, w złoconych ramach, który pod połyskliwym werniksem bywa w zimie ciemny nawet przez dwadzieścia godzin na dobę. I po Moskwie, wybrukowanej drewnem, nie wiadomo, czy prawdziwej, czy zbudowanej z lakierowanych klocków. Trafiali nawet do Tuły, wysokiej, z mosiężnym kurkiem do wypuszczania wrzątku, a także do Omska i Tomska gdzie latem spławia się drewno a zimą zamarza się na kamień. I do Astrachania – tego składu lodu i skór, w którym kawior jada się łyżkami i pije szampana prosto z butelki. Pod niejednym z tych zbłąkanych podróżnych otworzyła się gdzieś na granicy stepu i morza ciemna przepaść o nazwie Odessa, pełna marynarzy, bandytów, oficerów i kobiet fatalnych, bez ratunku zalewana falami epidemii, wypełniona na zawsze echem strzałów. Niejeden zatrzymał się dopiero w Baku, gdzie krew płynie ulicami jak deszczowa woda, w Chabarowsku, gdzie na białym śniegu leżą biali żołnierze bez butów.

Albo we Władywostoku, na tej końcowej stacji świata, ku której tory dotąd pędzące na zatracenie prosto jak strzała rysują pierwszy łuk spirali. Kolejny łuk opiera się o Harbin, gdzie Chińczycy w filcowych butach brodzą wśród śnieżnych zasp. Następne są już niewidoczne, trzeba się tylko coraz mocniej trzymać na zakrętach. Uratowani czy też zgubieni, ludzie wciągnięci przez wiry przenosili się do wnętrza pamięci i zaczynali żyć jako czyjeś wspomnienie, powtarzając bez końca swoje dawne gesty. Młodsi niż byli w młodości, patrzyli z nocnych stolików oczami, które nic jeszcze nie widziały, ani przestrzeni, ani płomieni.”